Subiektywnie: Czego zabrakło we Wskazaniach Konferencji Episkopatu Polski dotyczących homilii mszalnej?
Stosunek do kaznodziejów zbyt często przypomina relacje łączące nas z oglądanymi w telewizji politykami. W obrębie kuchni czy salonu, pochwala się ich lub gani, wyłącznie dla upuszczenia złości i budowania emocjonalnej solidarności z bliskimi.
Rozróżnienia
Wskazania rozróżniają wiele i dobrze. Niestety nie odróżniły stanu zastanego od pożądanego, a co za tym idzie, homilii od Słowa Bożego. Istnieje niezbywalna i niepowątpiewalna różnica między słowem świętego kaznodziei a Słowem Boga. Może autorom dokumentu owa różnica wydała się zbyt oczywista, by poświęcać jej uwagę? Zaznaczmy zatem, że wbrew wszelkim życzeniom i modlitwom, słowo księdza pozostanie jego słowem, gdy słowo Biblii zawsze będzie Słowem Bożym. Owszem, mamy nadzieję, że Duch Święty posłuży się kaznodzieją do osiągnięcia zamierzonego przez siebie celu. Niemniej, nadzieja pozostanie nadzieją. Zasada ta dotyczy zarówno kaznodziejstwa uprawianego przez papieża jak i wikarego. Zapominanie o niej powoduje niemało zamętu. Brak wprowadzenia gradacji słów, nastręcza bowiem problemów w sposobie ich interpretowania.
Zdaję sobie sprawę, że sformułowania obecne we Wskazaniach są odzwierciedleniem nauczania Kościoła głoszonego od kilkudziesięciu lat. Współcześnie uwaga autorów dokumentów Kościoła skupiona jest na przekazaniu dość nowej idei — tej mianowicie, że homilia jest integralną częścią liturgii. Nigdy wcześniej (do Soboru Watykańskiego II) nie ośmielono się tak myśleć. Przeciwnie, podkreślano różnice pomiędzy słowem poszczególnych ludzi a Słowem Boga i Kościoła. Kazania głoszono z ambony przewidzianej wyłącznie do tej czynności. Ksiądz wybierał się na nią dopiero po zdjęciu części szat rytualnych (ornatu i manipularza). W kazaniu używano języka narodowego a nie rytualnej łaciny. Od czasu, gdy bardziej docenia się i zauważa wszelkie przejawy działania Ducha Świętego, Kościół w homilii odnalazł jeden z obszarów, w którym Duch również działa. Wydaje się jednak, że we Wskazaniach (choć nie tylko w nich) uprawiana teologia jest bardzo optymistyczna. Sugeruje, że każda homilia jest z definicji słowem, które stanowi integralną część liturgii, jest zatem tak szacowna jak długowieczne modlitwy Kościoła, Słowo Boże, słowa i gesty Chrystusa. Czy rzeczywiście? Wydaje się, że należy precyzyjniej rozróżnić tę od innych czynności Kościoła.
Konsekwencji
Jak już powiedziałem, dokument zwraca uwagę na to, że homilia jest integralną częścią liturgii. Słusznie, gdyby nie była, wówczas nie mogłaby pojawić się w trakcie mszy. Słuchalibyśmy kazań poza liturgią — tak, jak miało to miejsce w wiekach średnich, za którymi (nie ukrywam) tęsknię. Wspomnianą integralność można osiągnąć w dwóch aspektach. Pierwszym z nich jest jedność treści Liturgii Słowa i komentarza serwowanego przez kaznodzieję. Na ten temat całkiem sporo mówią Wskazania KEP. Drugim aspektem jest natomiast jedność formy, czyli zbieżność środków wykorzystanych w kulcie i w głoszeniu. Na ten temat niewiele można wyczytać w dokumencie. Owszem, pośrednio jest o tym mowa. Na przykład, zwraca się uwagę na osobę kaznodziei (nie powinien być kimś spoza ścisłego grona koncelebrujących), na to, by nie oddzielać homilii od celebry specjalnymi gestami lub powitaniami, w końcu wspomina się o odpowiedniości stosowanych w głoszeniu środków i miejsca kultu. Kult wykorzystuje oszczędne środki. Z jednej strony jest to wynik dziedziczenia form z okresów minionych, w których zmysł symboliczny zdawał się rejestrować subtelniejsze sensy. Z drugiej, w liturgii używano tego, co nie było wynikiem mody. Bezpieczniej można powiedzieć, że do naszych czasów przetrwało wyłącznie to, co nie było wynikiem tymczasowych upodobań. Jeśli homilia ma być integralną częścią liturgii, zamiast stać się uzasadnioną przerwą w jej biegu, musi ograniczyć się do środków, które w kulcie są już obecne — czyli wyłącznie do słowa. (Cieszę się, że wyrobionemu Czytelnikowi w tym miejscu przypomina się znamienny fragment z epistoły św. Pawła: 1 Kor 1, 21.)
Niestety, wszystkie zastrzeżenia mające ustrzec formalną jedność liturgii wzięły w łeb w przypadku mszy z udziałem dzieci. W nich bowiem może celebransowi towarzyszyć w posłudze głoszenia osoba świecka (sic!). Można prowadzić dialog z dziećmi — czyli opuścić właściwe miejsce głoszenia i dopuścić do głosu słodkie lecz infantylne wypowiedzi dzieci. Niestety wolno też (zresztą i w innych mszach) użyć „narzędzi aktywizujących, jakimi mogą być czasem nowoczesne formy techniczne (np. film, obraz, muzyka), a także rekwizyty (np. specjalne stroje itp.)”. Zatem autorzy godzą się na to, że na mszach z udziałem dzieci homilia stanie się odrębną całością. Wszyscy wygodnie się rozsiądą, by wziąć udział w przerwie liturgicznej i przyglądać się gimnastyce kaznodziei, który trudne sprawy będzie upraszczał na użytek najmłodszych słuchaczy. Jeśli można na mszach z udziałem dzieci, to dlaczego nie wolno zrobić tego samego na mszach z udziałem młodzieży, seniorów, małych grup…? Nic na to nie poradzę. Niekonsekwencja Wskazań bije w tym miejscu po oczach. Uważam, że jest zupełnie niepotrzebnym wycofaniem się ze słusznie obranego kierunku. Kapitulacją wobec pajdokracji. Szkoda.
Zupełną porażką logiczną jest dopuszczenie w homiliach wykorzystania filmów, muzyki, strojów i rekwizytów. Owszem, autorzy zwracają uwagę na konieczność posługiwania się nimi z ostrożnością. W ogóle, wyczuwa się uzasadnioną rezerwę w stosunku do ich stosowania. Należało jednak zupełnie ich zabronić. Film jest sprzeczny z zasadą głoszenia przez koncelebransa — głoszą twórcy filmu. Muzyka jest wprowadzeniem zupełnie zbędnego elementu do homilii, jakimś przeklętym uatrakcyjnieniem. Rekwizyty — choć ich użycie ma swoją tradycję w Kościele — trąci tanizną i ucieczką od prostoty, tak umiłowanej przez ryt rzymski. Stroje sugerują osuwanie się w kierunku przedstawienia, lepszych lub gorszych jasełek. W wypadku mszy z udziałem dzieci każdy z wymienionych dodatków pojawia się częściej niż w mszy z udziałem dorosłych. Dlatego wspominam o nich łącznie. Zamiast dopuszczać zbędne elementy, należało zalecić ograniczenie się do czystego słowa. Zamiast godzić się na sprowadzanie homilii do zdolności percepcyjnych najmłodszych słuchaczy, należało zachęcić do organizowania szkółki niedzielnej przed lub po mszy z udziałem dzieci. Nota bene, kiedy wreszcie przebije się do pasterzy genialna w swej prostocie myśl (chyba Terry’ego Pratchetta), że dzieci nie mamy uczyć bycia dziećmi lecz dorosłymi. Infantylizowanie rytuału zatrzymuje je w rozwoju religijnym. Nie pomaga im dorosnąć do dojrzałej formy kultu. Ogołocenie homilii do samego słowa, wymusi na kaznodziejach skupienie się na myśli, jaką mają do przekazania. Nic tu nie pomoże forma, na powrót ważny będzie argument.
FUKO
Wskazania kilkukrotnie poświęcają uwagę wiernym. Raz, gdy podkreśla się ich prawo do bycia karmionymi słowem. Innym razem, gdy ich rolę sprowadza się do bycia wyłącznie słuchaczami a nie współtwórcami homilii. W końcu wówczas, gdy zwraca się uwagę, że wszelkie świadectwa, informacje i przemówienie mogą wygłaszać wyłącznie poza prezbiterium i jedynie w czasie ogłoszeń przed zakończeniem mszy. Mało. Bardzo mało.
W żadnym wypadku, nie podważam tego, że wierni bez uczestnictwa w święceniach, nie powinni głosić homilii i kazań, skoro te mają być integralną częścią liturgii. Niemniej, jestem przekonany, że wierni mają poważniejszą rolę w kaznodziejstwie, niż ta, jaką powierza im dokument. Mianowicie, powinni być zachęcani do przekazywania kaznodziejom informacji zwrotnej. Głoszenie bez feedbacku jest skazane na coraz większe oddalenie się od realności doświadczenia życia wiernych. Księża nie mają prawa wiedzieć, czy ich słowo jest zrozumiałe, przydatne, odpowiednie i pożywne, jeśli nie otrzymają od słuchaczy formy recenzji.
Domyślam się, że niemały lęk budzi perspektywa, w której wierni zaczną krytykować kazania. Stąd już tylko krok dzieli nas od krytyki samych kaznodziei. Nie chodzi przecież o to, by ten, kto jest prowadzony wyznaczał drogę prowadzącemu. Dlatego nauczyciel nie pyta ucznia, czego miałby go nauczyć. Pyta się jednak o to, czy uczeń rozumie to, co jest do niego mówione, czy już się nauczył tego, co było na poprzedniej lekcji, w końcu czy jest gotów samodzielnie wyjaśnić przyswojony materiał swoim kolegom. W kaznodziejstwie niezbędne jest słuchanie wiernych i tego, co mają do powiedzenia na temat naszych homilii. Potrzebna jest informacja zwrotna. Zarówno w formie pochwały jaki i krytyki. Dotycząca tak formy przekazu, jak i treści. W końcu oceniająca i zasiane ziarno i owoc, który przyniosło.
Kaznodziejstwo zbyt często przypomina tubę osiedlowego radiowęzła. Tuba, jak to tuba, nie jest zainteresowana komunikacją, a wyłącznie nadawaniem. Nie sposób, by ktokolwiek był dobry w głoszeniu, jeśli nie jest ukierunkowany na komunikację. Zasada ta obowiązuje i w relacji kaznodziei do słuchaczy, jak i do Słowa. Słowo mówi, słyszeć uczymy się również przez nasłuchiwanie wiernych. Im z większą cierpliwością, zrozumieniem, wytrwałością i pokorą słuchamy słów ludzi na temat tego, co robimy, tym lepiej umiemy słuchać boskiego Kaznodziei. Zgodnie ze wskazaniem św. Jana: „kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1J 4, 19).
Stosunek do kaznodziejów zbyt często przypomina relacje łączące nas z oglądanymi w telewizji politykami. W obrębie kuchni czy salonu, pochwala się ich lub gani, wyłącznie dla upuszczenia złości i budowania emocjonalnej solidarności z bliskimi. Murmuratio należy zastąpić FUKO lub Z-FUKO-PKZ. We Wskazaniach niestety nie zauważono tej potrzeby.
Tomasz Grabowski OP
Źródło: liturgia.pl