„Reforma reformy” i stary ryt rzymski
Artykuł ukazał się w „Christianitas” 9 (2001) oraz „Christianitas” 35 (2007).
W poniższych uwagach nie będę się wypowiadał ani jako teolog – którym nie jestem – ani zgodnie z moimi kompetencjami w dziedzinie filozofii, lecz jako zwykły świecki katolik mający, jak mam nadzieję, trochę zdrowego rozsądku, który może się oprzeć na 70 latach owej participatio actuosa, której wymagał św. Pius X. Było to we wczesnej młodości. W kościołach parafialnych i monastycznych, do których chodziłem przez te wszystkie lata, nie zaznałem niczego innego jak właśnie to uczestnictwo. Jego szczytem była dla mnie osobiście Niedziela Wielkanocna 1943 – miałem wtedy 15 lat – gdy musiałem zastąpić wspólnotę mnichów z opactwa św. Józefa z Gerleve w Westfalii (klasztor ufundowany przez Beuron) i odśpiewać teksty własne Wielkanocy, zaczynając od Resurrexi. Zostałem ochrzczony w kościele wspomnianego opactwa w wieku 3 lat. Mnisi zostali wyrugowani przez nazistów, ale w miasteczku była jedna Msza niedzielna dla mieszkańców, którzy śpiewali wszyscy razem – zwłaszcza dzieci, pełnym głosem – części stałe, nie kyriale 1, lecz missa de angelis. Księża nie powiedzieli im jeszcze, że są zbyt głupi, aby nauczyć się gregoriany. Dziś uważa się ich również za niezdolnych do tego, by nauczyć się, że w Komunii świętej przyjmujemy naprawdę ciało naszego Pana. Nie wiedzą o tym dzieci, gdy przystępują do Pierwszej Komunii. Jest to moment, w którym zwykły laik zaczyna się zastanawiać. A oto tych kilka uwag raczej praktycznych.
I.
Punkt widzenia kogoś, kto uczestniczy w świętej liturgii, jest inny od punktu widzenia specjalisty w dziedzinie historii liturgii. Ten ostatni uważa ryt Mszy za przygodny etap na długiej drodze ciągłej ewolucji; tymczasem dla tego pierwszego w owej formie rytualnej dokonuje się w każdej chwili realny kontakt z czymś wiecznym, z misterium paschalnym. I przez ten element wieczny sama forma jest uświęcona i traci swą początkową przygodność. Właśnie dlatego kard. Newman powiedział w jednym z kazań, że Kościół nigdy nie zniósł któregoś z rytów i nie może tego zrobić bez poważnego uszczerbku dla pobożności.
Dlatego mamy dzisiaj dwa ryty rzymskie: obok Novus Ordo Missae Pawła VI pozostaje wciąż Mszał Rzymski według editio typica bł. Jana XXIII. Mamy równocześnie dwa ryty w rozdzielaniu sakramentów: święcenia kapłańskie w 7 lub 2 etapach; chrzest dzieci z egzorcyzmem (jak w I wieku) i odpowiedzią: „Wiary”, na pytanie kapłana: „Czego żądasz od Kościoła Bożego?” – lub, od 30 lat, bez egzorcyzmu i bez tej odpowiedzi (nowa odpowiedź brzmi: „Chrztu”). Wydaje mi się, że nie można zaprzeczyć, iż chodzi o dwa ryty. Np. przed reformą ryt dominikański lub ryt św. Ambrożego w Mediolanie różniły się o wiele mniej od Missale Romanum niż Novus Ordo. A jednak były uważane i uznane za ryty odmienne od rytu rzymskiego. I jeśli np. kapłan-dominikanin odprawiał Mszę w jakimś kościele parafialnym, miał prawo i obowiązek sprawować ją według swego rytu. Ministranci musieli szybko nauczyć się innych zwyczajów – co zajmowało dziesięć minut – a wspólnota parafialna była szczęśliwa doświadczając bogactwa liturgii Kościoła. Różnice były niewielkie, ale chodziło o inny ryt. To, że liturgia Mszy bez offertorium, z wieloma kanonami i prawie całkowitym usunięciu kanonu rzymskiego, z innym kalendarzem (np. z usunięciem „przedpościa” czyli Okresu Siedemdziesiątnicy), z innym porządkiem czytań z Pisma Św. – jest innym rytem, jest według mnie poza wszelką wątpliwością, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę nie tylko genotyp, lecz i fenotyp obu tych liturgii: skierowanie kapłana, język liturgiczny itp. Mój przyjaciel prawosławny powiedział mi, że sądzi, iż pokrewieństwo między jego liturgią i dawną Mszą rzymską jest większe niż pokrewieństwo między tą liturgią a dzisiejszymi zwykłymi Mszami katolickimi.
Skoro jest faktem, że są dwa ryty, rozumie się samo przez się, iż zniesienie starego rytu rzymskiego byłoby nieuprawnione, nawet jeśli nie byłoby nielegalne. Jak to dobrze pokazał kard. Ratzinger, Kościół w całej swej historii nigdy nie zniósł jakiegoś rytu uprawnionego i uświęconego przez Tradycję. Sobór Watykański II potwierdził ten szacunek, uznając wielość rytów nie za nieuniknione zło, lecz bogactwo Kościoła. A nasz Ojciec Święty w słynnym przemówieniu do mnichów z Le Barroux zastosował tę zasadę w sposób wyraźny do starego rytu rzymskiego.
Występowanie dwóch rytów na tym samym terytorium kanonicznym także nie jest złem, którego trzeba uniknąć. Na Ukrainie na tym samym terytorium są wspólnoty rytu łacińskiego i bizantyńskiego. A w Mediolanie – gdzie na ogół odprawia się Mszę w rycie ambrozjańskim – są także Msze w rycie rzymskim, np. w kościele Uniwersytetu Katolickiego. To nikomu nie przeszkadza. A jeśli jakiś kapłan rytu rzymskiego odprawia Mszę w parafii mediolańskiej, nikt go nie zmusza, aby ją odprawiał w rycie mediolańskim. Zatem gdzie jest problem, jeśli nie w ideologicznym zacietrzewieniu? Kilka lat temu przyjechałem z Rzymu do Mediolanu w Środę Popielcową. Koledzy z Uniwersytetu Katolickiego zaprosili mnie wieczorem na kolację. Gdy zauważyli, że jem mało, zapytali czy to z powodu Wielkiego Postu. Jeśli tak, mogę nie mieć skrupułów: w Mediolanie nie ma Środy Popielcowej, a Wielki Post zaczyna się dopiero w niedzielę (co zresztą jest zwyczajem starszym od zwyczaju rzymskiego). Dlaczego więc nie jest możliwe, aby niedziele Okresu Siedemdziesiątnicy (na które Jan Sebastian Bach napisał kilka swoich najwspanialszych kantat) trwały nadal we wspólnotach starego rytu rzymskiego, nawet jeśli znikły w innych wspólnotach?
Można było uniknąć tego dualizmu rytów rzymskich, gdyby reforma liturgiczna pozostała w granicach zasad sformułowanych przez konstytucję Sacrosanctum Concilium, jak to się działo aż do 1969 roku. Wybrano nowy ryt w miejsce starego. Uparte podtrzymywanie tego ostatniego przez dość znaczną liczbę kapłanów i świeckich było tego nieuniknioną konsekwencją.
Każdy chrześcijanin-katolik ma prawo bronić formy modlitwy uświęconej od wieków przez modlitwę swoich przodków, wielu świętych i cały Kościół. Prawo to zanikłoby tylko wtedy, gdyby nowa forma była pod każdym względem lepsza od dawnej. Jest to prawie niemożliwe. A w przypadku ostatniej reformy liturgii rzymskiej nie ma dziś wątpliwości, że nastąpiły bolesne straty – nawet jeśli nie zgadzamy się co do kwestii, czy korzyści przeważają nad stratami. A przecież Sobór powiedział w sposób wyraźny, że pewne zmiany są dozwolone tylko tam, gdzie taka przewaga nie ulega wątpliwości. Jeśli ignoruje się tę zasadę uzasadnienia każdej nowości, nie można następnie ubolewać nad wynikłymi stąd kłopotami. Zakładam, że uczestnicy tego kolokwium są wszyscy zdania, iż jakość Novus Ordo Missae – nawet jeśli uznaje się ją za wysoką – nie usprawiedliwia zniesienia starego Missale Romanum. Zaciętość niektórych przyjaciół nowego rytu przeciw staremu jest najsilniejszym argumentem za jego utrzymaniem. Tylko jakieś wyrzuty sumienia względem rodziców mogą wyjaśnić odrzucenie przykazania nakazującego ich czcić. Uszanowanie tych, którzy nadal są przywiązani do starego rytu rzymskiego – wymagane w sposób kategoryczny przez Papieża – jest według mnie koniecznym warunkiem wstępnym prawomocności nowego rytu.
II.
Jeśli jednak są naprawdę jakieś niedogodności we współistnieniu dwóch rytów na tym samym terytorium, zwykle się z tym przesadza. Mówi się, że każdy katolik powinien koniecznie chodzić do swojej wspólnoty parafialnej w niedzielę. Ale tak nigdy nie było. W czasach mojego dzieciństwa byli zawsze wierni, którzy znajdowali swój duchowy dom w kościele jakiegoś klasztoru, nawet jeśli był to klasztor dominikanów z innym rytem. Zapewne proboszcz nie był zachwycony, ale nikt nie krytykował tych katolików. Salus animarum suprema lex. Np. moi rodzice chodzili regularnie do kościoła parafialnego, który nie był nasz, z powodu actuosa participatio, która tam miała miejsce. Ale obecnie żyjemy w klimacie nietolerancji, i pojawia się pytanie, jak przezwyciężyć niedogodności wynikające z występowania dwóch rytów na tym samym terytorium. Wydaje mi się, że można sobie wyobrazić trzy rozwiązania, z których tylko dwa są realistyczne. Albowiem zwykły zanik jednego z tych dwóch rytów na rzecz drugiego jest utopią: w odniesieniu do nowego rytu nie trzeba tego uzasadniać; gdy zaś chodzi o stary ryt, jest on podtrzymywany i chroniony przez pewną wspólnotę schizmatycką, zresztą jak ryt bizantyński. Nawet Papież mógłby jedynie sprawić, aby on znikł tylko w Kościele katolickim.
Pozostaje więc albo pokojowe i braterskie współistnienie dwóch rytów na nieprzewidziany czas, albo zjednoczenie rytów przez zmianę obu, tzn. przez nową próbę roztropnego zreformowania starego rytu – próbę, która trzymałaby się ściśle granic przewidzianych przez Sobór Watykański II – a z drugiej strony przez reformę reformy, tzn. zniesienie Novus Ordo Missae na rzecz Mszału podobnego do tego z 1965.
Pozwolę sobie jedynie na kilka uwag na temat tej ostatniej perspektywy, która także nie wydaje mi się na razie realistyczna.
III.
Czy ogólny powrót do Mszału z 1965 jest pożądany czy nie – to pytanie dzieli umysły. Kiedyś, w liście do mnichów z Beuron, który posłużył za przedmowę do mszalika Schotta z 1965, kardynał sekretarz stanu oficjalnie przedstawił ten mszał jako ostateczną realizację zarządzeń Soboru. Dzisiaj powrót do tego mszału natknąłby się w pewnych bardzo wpływowych środowiskach na nieprzezwyciężalne sprzeciwy. Byłoby już wielką rzeczą, gdyby celebrowanie Eucharystii odbywało się wszędzie zgodnie z księgami Kościoła, gdyby kanon rzymski odmawiano równie często co inne modlitwy eucharystyczne, gdyby skierowanie kapłana versus orientem resp. versus crucem nie popadło w całkowite zapomnienie, podobnie jak używanie łaciny począwszy od prefacji, i gdyby Kościół powszechny popierał wyraźnie udzielanie Komunii św. na język. Jest jeszcze jedna sprawa, która zasługuje na wspomnienie: Confiteor. Nie mogę zauważyć „niewątpliwego pożytku duchowego” w usunięciu imion św. Michała, św. Jana Chrzciciela oraz świętych Piotra i Pawła. Ale nawet gdyby ten pożytek istniał, fakt, że Confiteor jest odmawiany razem przez kapłana i wspólnotę, jest nonsensem. Psychologicznie jest czymś niemożliwym przyjęcie prośby mojego brata o to, bym się za niego modlił, podczas gdy ja sam mówię prosząc o to samo. Albo słuchać, albo mówić. Vobis fratres pozostaje w tym nowym rycie bez realnego adresata. Wydaje mi się, że ci, którzy ze względów ideologicznych wprowadzili jeden Confiteor, nigdy nie zwracali się do swych braci z prośbą o modlitwę za siebie, inaczej nie mieliby tak absurdalnego pomysłu.
Spełnienie wymienionych sześciu desiderata zagwarantowałoby widzialność więzi między tradycją rytów łacińskich i Novus Ordo Missae oraz zostawiłoby otwartą drogę do przyszłego ponownego zjednoczenia rytów.
IV.
Zasadniczo o wiele prostsze byłoby dostosowanie starego rytu rzymskiego do życzeń Soboru. W opactwach takich jak Fontgombault czy Le Barroux od kilku lat dokonuje się doświadczeń w tym względzie, z nadzieją, że przygotowuje się coś ważnego dla całego Kościoła łacińskiego. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, co się przygotowuje. Na pewno nie przygotowuje się reformy reformy, gdyż reforma reformy dotyczy liturgii zreformowanej, a nie starej liturgii. Jeśli ponowne zjednoczenie rytów stanęłoby na porządku dziennym, zmianom musiałyby podlegać oba ryty, ale w przypadku nowej liturgii zmiany te musiałyby być o wiele bardziej radykalne – tymczasem na razie oczekuje się ruchu tylko po stronie rytu tradycyjnego, a nie jest to zrozumiałe. W ten sposób ryt tradycyjny upodabniałby się do nowego, podczas gdy ten ostatni jest o wiele dalszy od intencji Soboru niż ten pierwszy. Nie, wydaje mi się, że reformy starego rytu powinny być wolne od wszelkiej intencji z porządku taktyki czy strategii odnoszącej się do przyszłego zjednoczenia rytów, kierowane jedynie punktem widzenia wewnętrznym, duchowym i duszpasterskim (w prawdziwym znaczeniu tego ostatniego słowa). I zawsze trzeba sobie zdawać sprawę z tej zasady zdrowego rozsądku – przypomnianej w konstytucji Sacrosanctum Concilium, a dzisiaj systematycznie zapominanej – że obowiązek usprawiedliwiania się nie jest nigdy po stronie tradycji, lecz zawsze po stronie zmiany.
V.
Rozważany w sobie, klasyczny ryt rzymski – jeśli ma pozostać żywy i witalny – musi się rozwijać, tak jak zawsze się rozwijał. Inaczej skostnieje, stanie się eksponatem muzealnym. Np. trzeba być otwartym na nowych świętych.
Osoby tu obecne znają lepiej ode mnie problemy, które pojawiają się w tym kontekście. Chcę tylko wspomnieć o pewnym desideratum, o którym zwykle się nie mówi, podczas gdy w moim przekonaniu jest to jedyna rzecz, która rzeczywiście zasługuje na odnowienie: jest to Komunia pod dwiema postaciami przy niektórych ważnych okazjach w życiu wspólnoty lub pojedynczego wiernego. Takie życzenie nie jest już dziś inspirowane przez wątpliwości co do warunków ważności sakramentu, lecz przez poszukiwanie pełni znaku ustanowionego przez Pana. Sugeruje się nam czasami jakieś inne zmiany bez poważnego uzasadnienia. Np. wspólny śpiew Pater. Jest to wyraźnie wbrew tradycji rzymskiej: już św. Grzegorz bronił łacińskiego zwyczaju jego śpiewania tylko przez kapłana, a także św. Augustyn nie znał innego zwyczaju. W tym przedmiocie zwyczaj rytu łacińskiego jest lepiej uzasadniony niż zwyczaj grecki. Pater nie jest przecież ani aklamacją, ani hymnem – jest modlitwą. Nie jest to modlitwa samego kapłana, lecz całej wspólnoty. Ale poważnym nieporozumieniem jest myślenie, że modlitwa wspólnoty musi być śpiewana wspólnie, jak hymn. Nawet z punktu widzenia psychologii łatwiej jest uczestniczyć w sposób osobisty w modlitwie śledząc śpiew jakiegoś jednego głosu niż śpiewając razem. Wspólny śpiew ma inne znaczenie, jest na miejscu wtedy, gdy chodzi o aklamacje i hymny. Zauważmy, że Pius XII, wprowadzając wspólne recytowanie Pater w Wielki Piątek, nie nakazał go śpiewać, lecz tylko razem recytować, i to tylko przy tej okazji. Jest czymś głęboko poruszającym słyszeć głos opata przy końcu nieszporów, śpiewającego Pater w ciszy wielkiego kościoła opactwa. Każdy może złączyć się z tą modlitwą – oby tylko nie deformowało jej nagłośnienie. Szczęśliwie nie ma go w tym oficjum, podczas gdy wczoraj podczas Mszy – pierwszy raz w życiu w starej liturgii – słyszałem Per Ipsum i prefację nie od ołtarza, ale za pośrednictwem głośników, w brzmieniu zmienionym i wynaturzonym przez technikę. Przez prawie tysiąc lat liturgia była celebrowana w tym kościele opackim bez tego rodzaju protez. Tak, kapłan jest daleko, a jego głos jest słaby. Jednak z miejsca zajmowanego przez wiernych wydaje się on również bardzo mały, a w chwili podniesienia nie widać Hostii – dlaczego więc nie instaluje się na środku kościoła ekranu, na którym można by oglądać wielkiego kapłana i Hostię, podczas gdy realny i malutki kapłan jest przy realnym ołtarzu? Mikrofon deformuje konkretną przestrzeń i wprowadza nas w świat wirtualny, gdzie jesteśmy dziś prowadzeni codziennie przez media. Tutaj, w liturgii wszystko powinno pozostać realne, konkretne, autentyczne, prawdziwe. Wielebni Ojcowie, chciałbym was przekonać i proszę was: usuńcie mikrofon z liturgii i zostawcie go tylko w homilii. Nie ułatwiajcie pomylenia modlitwy z przemówieniem. Oblubienica nie mówi do swego Boskiego Oblubieńca przez mikrofon.
Biorąc pod uwagę, że są dziś dwa ryty rzymskie, nie ma wystarczających racji, aby wprowadzać do starego rytu nowe elementy występujące w nowym rycie. Byłoby to usprawiedliwione tylko wtedy, gdyby ponowne zjednoczenie rytów było na porządku dziennym – a tak nie jest. Wspólny obrzęd pokutny na początku Mszy ma np. pewną wartość duchową. Ale nie da się zgromadzić wszystkich możliwych doskonałości w jednym rycie. Inaczej wielość rytów nie byłaby już owym bogactwem Kościoła, o którym mówi Sobór, a musielibyśmy skonstruować zupełnie sztuczny ryt, będący mieszanką wszystkich rytów tradycyjnych – potworka.
VII.
Dochodzę do ostatniego punktu. Rozwój starego rytu rzymskiego odbywa się dzisiaj w niesprzyjających warunkach. I chciałbym podkreślić konieczność bardzo wielkiej roztropności w tej dziedzinie, zwłaszcza we wspólnotach niemonastycznych. Pius XII mógł dokonać reform liturgicznych, np. w odniesieniu do Wielkiego Tygodnia, które były dość radykalne. Ale każdy je zaakceptował, nieraz z wdzięcznością. Nie było bowiem wątpliwości co do intencji tych reform, ani podejrzeń, że ta reforma doprowadzi do nieprzewidzianych celów.
Także Mszał z 1965 został zaakceptowany bez szemrania, o ile uznawano go za definitywny. Jako taki przedstawił go kardynał sekretarz stanu. Ale dzisiaj ten Mszał wydaje się wielu wiernym etapem rewolucji. Jak reforma z 1789 wydaje się retrospektywnie etapem przejściowym rewolucji, która pokazała swe prawdziwe oblicze w 1792. Dzisiaj każda innowacja, każda reforma rytu napotyka na podejrzenie i wątpliwości przyjaciół starego rytu rzymskiego. I nie bez przyczyny. Czujemy się pod nadzorem. „Gdzie nas poprowadzą? Już raz nas poprowadzono tam, gdzie nie chcieliśmy być prowadzeni”. Jedną z najbardziej niepokojących rzeczy w nowej Mszy jest fakt, że zwykły świecki zostaje tam ubezwłasnowolniony. Nie wie już np., czy modlitwa eucharystyczna odmawiana przez kapłana jest jednym z kanonów zaaprobowanych przez Kościół czy jest wynalazkiem kapłana. Musi akceptować wszystko, co zostanie mu przedstawione. Jeśli schronił się w starej liturgii, za żadną cenę nie chce być znowu zdegradowany do pozycji małoletniego i zależny od nie wiadomo czyjego kaprysu. Stąd wrażliwość, a czasami szczególny niepokój „tradycjonalistów” wobec najmniejszych innowacji. Jak na to odpowiedzieć? Trzeba przede wszystkim to uszanować. Obawa nie jest pozbawiona zasadności w długim doświadczeniu. Zatem wydaje mi się, że nie należy wprowadzać we wspólnotach niemonastycznych po trochu innowacji, gdy nikt nie wie, jaki jest telos, to znaczy równocześnie cel i kres. Jeśli uważa się, że stary ryt rzymski powinien być zreformowany w kierunku Mszału z 1965, wierni mają prawo, aby stało się to w formie nowej editio typica Mszału Rzymskiego. I powinni wiedzieć, że ta edycja nie jest tylko etapem przejściowym na drodze do następnego experimentum. Wierni mają prawo być pewni, że ich dzieci – jeśli oddaliłyby się od Kościoła na lata – gdy wrócą, rozpoznają dom ojcowski i nie będą musiały mówić: Tulerunt Dominum meum et nescio ubi posuerunt eum. Osobiście jestem przekonany, że stary ryt rzymski jest na tyle żywotny i silny, aby zasymilować kilka małych innowacji, np. Komunii pod dwiema postaciami przy niektórych okazjach, pominięcie osobnego recytowania przez kapłana tekstów śpiewanych przez lud – pod warunkiem, że lud nie śpiewa parafraz tych tekstów. Ale wielu moich przyjaciół nie znosi żadnej wzmianki o podobnych myślach. A nieszczęście polega na tym, że ja ich rozumiem. Weźmy pod uwagę ducha wrogości, którego spotykają wielokrotnie w kościele, i podejrzenia nie bez podstaw, że jest całkiem sporo biskupów i księży, którzy widzą w zniknięciu starego rytu rzymskiego najlepsze rozwiązanie wszystkich problemów. Przyjaciele starego rytu boją się, że każda zmiana popierana przez władze jest tylko krokiem ku definitywnemu zniesieniu tego rytu. A ta obawa znajduje pożywkę, jeśli wprowadza się zmiany bez zaistnienia mszału zaaprobowanego przez Kościół i zawierającego te innowacje. Jeśli wierni pytają kapłana, dlaczego czyta inną ewangelię niż ewangelia dnia według mszału rzymskiego, a kapłan odpowiada im, że – według pewnej relacji – jest jakiś list do tej czy innej wspólnoty pozwalający na zmianę czytań, owi wierni mają prawo być niespokojni. Chcieli uciec spod panowania dowolności idąc na „starą Mszę” – i nie chcą znaleźć znowu tego samego. W pewnej diecezji biskup ściśle zabrania wszelkiego mieszania starego i nowego rytu, a w innej diecezji biskup to mieszanie nakazuje. W tej sytuacji jedynie nowa editio typica Mszału Rzymskiego, nosząca imię Papieża, mogłaby rozproszyć tę obawę i podejrzenia. Gdy „tradycjonaliści” zostaną uznani za wspólnotę rytu w Kościele łacińskim, ich serca otworzą się niewątpliwie na pewne roztropne reformy owego rytu, który jest im drogi. Zasadniczo są oni bardziej zdolni do poddania się uprawnionej władzy niż inne grupy w Kościele. Ale muszę dodać i to: władza jest zobowiązana, aby nie dezawuować tych, którzy są posłuszni – jak to uczyniła w przypadku ministrantek – i nie powinna poddawać się szantażowi faktów dokonanych – jak to było w przypadku Komunii na rękę.
W tym kontekście jedno słowo o formie Komunii świętej. We Mszach Novus Ordo nie ma już jednego obrzędu Komunii. Wierni dzielą się właśnie w momencie jedności, a każdy musi dołączyć manifestacyjnie do jednej z dwóch partii. Jest to bez precedensu w dziejach liturgii i jest to – prawdę mówiąc – skandal. Obecnie pojawiają się pogłoski, że są przygotowania do zezwolenia na Komunię na rękę także w starym rycie rzymskim. Po co wprowadzać, bez żadnej potrzeby, tę anomalię dwóch różnych form przyjmowania Ciała Pańskiego do liturgii, która aż dotąd jest od niej wolna? Czy jest tu ukryty apetyt na świat liturgiczny, który wciąż pozostaje nietknięty? Nie ma powodów duszpasterskich. W nielicznych przypadkach, gdy jakiś wierny prosi o Komunię na rękę, kapłan zawsze znajdzie roztropne wyjście. W końcu uczył się traktatu o epikeia. Nie należy podążać za ulubioną metodą przewrotu: zmieniać regułę w imię nielicznych wyjątków.
Rozwiązanie problemów wynikających z występowania dwóch rytów jest możliwe, jeśli zrozumiemy, że dalsze trwanie tego rytu jest nieocenioną wartością dla Kościoła powszechnego. W czasach wielkiego zamieszania ryt ten czyni obecną normę, kryteria tego, czym powinna być każda liturgia katolicka zasługująca na tę nazwę. Jest jakby latarnią morską.
Każda celebracja Mszy świętej powinna stanąć przed tą normą. I marzę o dniu, w którym każdy biskup zobowiąże swoich seminarzystów, aby poszli wielokrotnie na Mszę w starym rycie rzymskim. Nie jesteśmy wagabundami. Musimy wiedzieć, skąd przychodzimy. To właśnie ci, którzy znają i kochają starą liturgię, dają gwarancję celebrowania nowej w sposób godny i piękny. Jest faktem, że lepiej nauczyć się tego, czym jest Eucharystia, przez studium rytu tradycyjnego. Wydaje mi się, że przyszłość liturgii w Kościele łacińskim zależy od uszanowania tego przykazania, od którego Bóg uzależnił całe przeznaczenie ziemskie: Czcij ojca i matkę swoją.
Robert Spaemann
Tłum. PM
Źródło: Christianitas.org